Wczoraj, gdy kolejny raz włączałam suszarkę o drugiej w nocy, żeby zagłuszyć płacz malucha, pomyślałam sobie, że ktoś powinien w końcu powiedzieć to wprost: nocne lęki to nie kaprys, nie chwyt rodzicielskiej manipulacji i nie znak, że „coś robimy źle”. To mały wulkan, który budzi się, gdy dzień milknie, a my – zamiast spać – stajemy na baczność, gotowe na wybuch gorącej lawy łez.
Zanim zaczęłam grzebać w badaniach i rozmawiać z kilkoma dziecięcymi psycholożkami, myślałam, że przyczyny nocnych leków mieszczą się w trzech prostych punktach: za dużo ekranu, za mało ruchu, za późna kolacja. Tymczasem okazało się, że sprawa jest bardziej jak upleciony z włóczki kłębek – ciężko znaleźć jeden koniec, a gdy już się go chwyci, ciągnie się za sobą kolejne nici.
Pierwsza z nich: zmęczenie, które udaje spokój. Wydaje się sprzeczne – przecież przemęczone dziecko powinno spać jak kamień. Tyle że zmęczenie nie działa na układ nerwowy niczym środek uspokajający. Wręcz przeciwnie – nadaktywne bodźce dnia nie zdążą się rozładować, więc wieczorem w głowie dziecka otwiera się wesołe miasteczko wspomnień, dźwięków i obrazków. Niektóre z nich są kolorowe, inne – złowieszcze, bo dziecięca wyobraźnia nie umie filtrować. Stąd trzaskające drzwi w korytarzu zamieniają się w czającego się wilka, a cień firanki – w dłoń wiedźmy.
Druga nici: zmiana rytmu dobowego. Po prostu – dzień i noc zaczynają się przenikać. Kiedyś myślałam, że to kwestia zbyt jasnych żarówek LED, ale okazuje się, że winowajcą może być nawet podkradająca się chmura przed zachodem słońca. Organizm malucha dopiero uczy się rozpoznawać sygnały „zmierzchu” i wytwarzać melatoninę. Jeśli popołudniowa drzemka przeciągnie się o kwadrans za daleko, cały cykl przesuwa się jak domek z kart – i nagle o 23.30 dziecko jest „pełne energii”, choć oczy ma zaspane.
Trzeci włos: emocje, które nie znalazły wyjścia za dnia. Tu nie chodzi o wielkie traumy, tylko o zwykłe, codzienne „ale dlaczego?”. Dlaczego kolega nie chciał się dzielić kredkami? Dlaczego pani w sklepie powiedziała „proszę poczekać”, a potem zapomniała? Dziecko nie potrafi tych drobiazgów wypuścić z dłoni, więc nosi je w kieszeni jak ostre kamyczki. W ciemności kamyczki rosną, stają się głazy i wbijają się w miękką poduszkę snu.
Czwarty kłos: cielesne niespodzianki. Skok rozwojowy, który sprawia, że nagle łóżko staje się za małe. Ząb, który w ciągu dnia daje o sobie znać tylko lekkim swędzeniem, a nocą – rozpalonym policzkiem. Albo po prostu skurcz rosnących kości, który budzi ból tak niepokojący, że dziecko nie umie opisać go słowami – wie tylko, że „coś jest nie tak”.
Piąta, ostatnia, najdelikatniejsza nić: nasze własne napięcie. Bo dziecko jak najlepszy detektor dymu wyczuwa, kiedy my sami walczymy z koszmarem dorosłości: myślami o rachunkach, o nieprzeczytanej wiadomości od szefowej, o zepsutym piekarniku. Wieczorem, gdy milknie telewizor, dziecko leży cicho, ale słyszy nasze przyspieszone bicie serca. I choć nie rozumie kontekstu, rozumie emocję. Przytula się wtedy mocniej, jakby chciało powiedzieć: „Mamo, Ty też się boisz?”.
Co z tym fantem zrobić?
Zaczęłam od małego rytuału o zmierzchu. Wyłączamy główne światło, zapalamy małą, pomarańczową lampkę i siadamy na dywanie z kubkiem rumianku (dla mnie z miodem, dla malucha z mlekiem). Opowiadamy sobie, co „wydarzyło się dziś w lesie wyobraźni”. Dziecko ma pięć minut, żeby wyrzucić wszystkie kamyczki. Czasem wychodzi z tego opowieść o dinozaurze, który bał się ciemności, a czasem tylko westchnienie: „Pamiętasz, jak pani w sklepie…”. Ważne, żeby kamyczki wypadły z kieszeni przed snem.
Potem – spacer z lampką. Nie wychodzimy z domu, tylko przechodzimy po mieszkaniu jak po muzeum snu. Pokazuję, skąd się bierze cień firanki, dlaczego drzwi trzaskają, gdy ktoś idzie do łazienki. Dziecko dotyka „straszydeł” palcem i widzi, że to tylko kawałki świata, które w dzień wyglądają normalnie. Z czasem nocny wilk kurczy się do rozmiaru pluszaka, a wiedźma – do haka na ubrania.
I wreszcie – nasza własna księga lęków. To zwykły zeszyt w kratkę. Każdy wieczór kończymy rysunkiem: dziecko szkicuje to, czego się boi, a ja obok rysuję „remedium”. Straszny dinozaur dostaje kolorową czapkę, wilk – miękką marynarkę, a wiedźma – parasol, bo „może po prostu nie lubi, jak jej włosy mokną”. Zeszyt odkładamy na półkę. Kiedy po kilku tygodniach wracamy do pierwszych stron, okazuje się, że niektóre potwory już się nie mieszczą – dziecko parska śmiechem, bo „ten dinozaur ma za małe nogi, żeby chodzić po moim pokoju”.
Nie jest łatwo. Jeszcze wczoraj o 3.20 wstałam, bo ktoś przeciął mi koszulkę na pół zębem, który właśnie chciał się przebić. Ale dziś, kiedy patrzę na zapadnięte pod oczami worki i kubek kawy, który już dawno przestał być gorący, myślę sobie: może właśnie to jest sens. Żebyśmy obie – ja i moja mała nocna wojowniczka – nauczyły się, że ciemność nie jest pustą przestrzenią, tylko wspólnym pokojem, w którym mieszczą się zarówno nasze lęki, jak i nasze najzabawniejsze sny.

Nazywam się Anna Nowicka i jestem mamą – to zdanie, które od lat otwiera większość moich wewnętrznych monologów.
Ten blog powstał z potrzeby podzielenia się tym, czego nie da się wypunktować w plannerze ani schować do kieszeni spodni po praniu: emocjami, które czasem niespodziewanie wypływają przy zmywaniu naczyń, odkryciami, które przychodzą o 3:14 nad ranem, i małymi zwycięstwami, które najczęściej pachną kawą i ciepłym śpiworkiem.
Piszę tu o sobie i o nas – bo odkąd zostałam mamą, świat zaczął się mieścić w szczegółach, a doświadczenie przestało być tylko moje. Dzielę się spostrzeżeniami, które chwytam w locie: o tym, jak czasem wystarczy jedno głębokie westchnięcie, żeby przestrzeń w głowie zrobiła się większa, i o tym, że „dobrze” nie zawsze wygląda jak na Instagramie.
Jeśli masz ochotę posiedzieć ze mną chwilę – bez gotowych recept, za to z dużą szczerością – zapraszam.