Zeszłej jesieni, gdy listki pod blokiem przybierały kolor herbaty z mlekiem, odkryłam, że moje dziecko potrafi biec po korytarzu z prędkością światła, ale nie potrafi usiedzieć dłużej niż dwie minuty przy lepieniu z plasteliny. Coś mi tu nie grało – w domu ryk, w przedszkolu spokój. Zaczęłam szukać ruchu, który wypali nadmiar energii, a nie wypali mojego konta bankowego. Wyszło z tego kilka prostych, darmowych ćwiczeń, które – ku mojemu zaskoczeniu – polubiłyśmy obie.
„Kocia łapa” na korytarzu
Nic nie trzeba kupować, tylko taśmę klejącą z szuflady. Przyklejam na podłodze sześć kolorowych plamek w równych odstępach. Zasada: trzeba doskoczyć z jednej do drugiej, dotykając tylko palcami u stóp i „łapkami” – czyli dłońmi. Ja skaczę za dzieckiem, bo przecież nie będę stała z boku jak sędzia. Po pięciu minutach prysznic z potu i salwy śmiechu gwarantowane. Efekt? Bieg po schodach na piąte piętro przestał wydawać się olimpijskim wyczynem.
„Balans na książce” – wersja salonowa
Bierzemy grubszą książkę (u nas sprawdził się atlas roślin), kładziemy ją na dywanie i stajemy jedna za drugą. Zadanie: przejść po okładce, nie dotykając podłogi. Najpierw idzie dziecko, potem ja. Książka trzeszczy, my rechoczemy. Trwa minutę, ale angażuje wszystkie mięśnie – od kostek po brzuch. Bonus: atlas odkurzony bez płaczu.
„Wędrówka po ścianie” – na przerwie od bajki
Wystarczy pusty kawałek ściany bez obrazków. Stajemy bokiem do tynku i „wędrujemy” w górę nogami, jakbyśmy były pająkami. Dziecko próbuje zrobić pięć kroków, ja osiem, bo mam dłuższe nogi. Zwycięża ten, kto wyżej przylepi karteczkę z narysowanym serduszkiem. Po trzech rundach moje uda płoną, a dziecko zapomina, że chciało jeszcze jeden odcinek bajki.
„Przewrócona krzesło” – czyli domowa siłownia
Zwykłe krzesło kładziemy na bok, oparcie na podłodze. Zabawa: trzeba przejść „tunelem” pod siedziskiem, nie dotykając ramionami podłogi. Wymyśliłyśmy punktację – za każdy przejazd bez przywalonego krzesła dwa punkty. Po kwadransie mam wrażenie, że przeprawiamy się przez dżunglę, a nie przez salon.
„Worek fasoli” w wersji mini
Woreczki z suwakiem, w środku garść grochu – najprostszy przyrząd sensoryczny. Rzucamy workiem do celu (miska do prania), potem podnosimy go kolanami, potem przerzucamy sobie przez głowę. Dziecko ćwiczy chwyt, ja ćwiczę uśmiech, bo w końcu nie leżę na kanapie. Po zabawie worek ląduje w zamrażarce – chłodzi stopy w gorące dni.
Rzeczy, które odkryłam po drodze
- Nie trzeba kupować drogich mat – kocyk z szafy wystarczy.
- Śmiech spala kalorie szybciej niż burpees.
- Dziecko potrafi wymyślić pięć wariantów każdego ćwiczenia, jeśli tylko pozwolisz mu poprowadzić zabawę.
- Moje nadgarstki bolą mniej, odkąd zaczęłam skakać razem z nią, a nie tylko liczyć powtórzenia.
Najważniejsze? Nie nazwałam tego „gimnastyką”, tylko „eskapadą”. Bo kto by chciał ćwiczyć, skoro można wspinać się po książkach i polować na worki fasoli?

Nazywam się Anna Nowicka i jestem mamą – to zdanie, które od lat otwiera większość moich wewnętrznych monologów.
Ten blog powstał z potrzeby podzielenia się tym, czego nie da się wypunktować w plannerze ani schować do kieszeni spodni po praniu: emocjami, które czasem niespodziewanie wypływają przy zmywaniu naczyń, odkryciami, które przychodzą o 3:14 nad ranem, i małymi zwycięstwami, które najczęściej pachną kawą i ciepłym śpiworkiem.
Piszę tu o sobie i o nas – bo odkąd zostałam mamą, świat zaczął się mieścić w szczegółach, a doświadczenie przestało być tylko moje. Dzielę się spostrzeżeniami, które chwytam w locie: o tym, jak czasem wystarczy jedno głębokie westchnięcie, żeby przestrzeń w głowie zrobiła się większa, i o tym, że „dobrze” nie zawsze wygląda jak na Instagramie.
Jeśli masz ochotę posiedzieć ze mną chwilę – bez gotowych recept, za to z dużą szczerością – zapraszam.