Przypominam sobie dokładnie tę sobotę. Stołówka pachniała gorącą czekoladą, a na kanapie leżał pusty opakowanie po dropsach – ostatnie, które ukryłam „na czarną godzinę”. Mój syn spojrzał na mnie z takim wyrzutem, jakbym zabrała mu najlepszego przyjaciela. Wtedy dotarło do mnie, że słodycze przestały być „tylko” smakołykiem – stały się emocjonalną poduszką, krótką chwilą ulgi, drobną nagrodą za trud dnia. I choć w teorii wiedziałam, że cukier nie jest złością wcieloną, w praktyce czułam, jak wciąga nas oboje w spiralę: kłótnia, poczucie winy, kolejna łapówka w formie batonika. Postanowiłam przerwać ten łańcuch. Nie z dnia na dzień – bo sztuczne restrykcje kończą się zwykle późniejszym zalewem – lecz krok po kroku, z empatią i cierpliwością, której sama musiałam się najpierw nauczyć.
Pierwsza lekcja? Cukier nie jest wrogiem numer jeden; to my nauczyliśmy się z niego korzystać jak z szybkiej łatki na zmęczenie, nudę czy zmartwienie. Gdy zaczęłam obserwować nasze dni, okazało się, że słodkie „coś” pojawiało się przy każdym większym przejściu: powrocie ze szkoły, odrabianiu lekcji, wieczornym serialu. Dziecko dostawał cukier, ja dostawałam spokój – prosta wymiana, kusząca dla obu stron. Ale każda moneta ma drugą stronę: wahania energii, kłopoty z koncentracją, niechęć do „zwykłych” przekąsek. Zrozumiałam, że zanim zacznę odbierać, muszę zaoferować coś w zamian. I tu zaczyna się najtrudniejsza część.
Zaczęłam od małych, ledwie zauważalnych zmian. Zamiast kupować gotowe batony, upiekłam własne – owsiane, z dużą ilością daktyli i masła orzechowego. Czekoladę wymieniłam na gorzką, 70-procentową, którą topiłam z odrobiną mleka i podawałam z owocami. W lodówce pojawiły się słoiczki domowego musu jabłkowego z cynamonem – słodki, ale bez dodanego cukru. Efekt? Dziecko poczuło, że nie tracę mu przyjemności, tylko zmieniam jej formę. Kluczem było włączenie go do procesu: wspólne mieszanie, wybór foremek, odkrywanie nowych smaków. Kiedy samo zagniatało ciasto, chętniej próbowało też wersji „na wytrawnie”, bo czuło się współtwórcą, a nie ofiarą restrykcji.
Następnie przyszedł czas na emocje. Zamiast zasłaniania się czekoladą przy każdym stresie, zaczęliśmy rozmawiać. „Widzę, że jesteś zmęczony, może zamiast batonika poszukamy innego sposobu na rozładowanie napięcia?” – pytałam, podsuwając pomysły: pięć minut skakania na skakance, szybki spacer, głośne nucenie ulubionej piosenki. Z czasem dziecko samo zaczęło proponować „strategie odstresowania”, a słodycze wróciły do roli okazjonalnej przyjemności, nie codziennego koła ratunkowego. Nie zabrakło też momentów słabości – raz w szkole ktoś podzielił się paczką żelków i moje dziecko wróciło rozemocjonowane, z wyrzutem w oczach: „Ale wszyscy jedzą!”. Zamiast kazać, wysłuchałam. Potem spakowałam mu do plecaka własne, domowe żelki z soku i agaru. Koleżanki były ciekawe, a moje – dumne, że ma „coś swojego”.
Nauka gry w długą zaczęła się też u mnie. Przejrzałam dom: półki z musli, ketchupów, soków „100 %” – wszędzie czaił się cukier. Nie rzuciłam się na zakupy z karabinem w ręku, tylko wprowadziłam zasadę „jeden produkt tygodniu”. W piątek po szkole wybieraliśmy wspólnie, czego się pozbędziemy i czym go zastąpimy. Dziecko śmieje się dziś, że to była nasza „edycja detoksu”, ale wtedy traktowało to jak misję specjalną. Kolejny krok: baza przekąsek „zawsze pod ręką”. W koszyku na blacie: orzechy włoskie i laskowe, suszone morele bez siarczanów, plasterki jabłka z cynamonem, chrupki ryżowe z hummusem. Kiedy głód dopadał niespodziewanie, nie sięgaliśmy już po „coś słodkiego”, tylko po „coś konkretnego”.
Nie obyło się bez buntów. Był tydzień, w którym wszystko, co zaproponowałam, spotkało się z krzykiem „nie chcę!”. Wtedy odpuściłam – dosłownie. Powiedziałam: „Masz rację, czasem człowiek potrzebuje czegoś słodkiego. Wybierz jedno ciastko w cukierni, ale zjedz je powoli, poczuj smak, powiedz mi, co ci przypomina”. Dziesięć minut później usłyszałam: „Mamo, to ciastko było za słodkie, dziwnie mi się zrobiło”. I to był przełom. Dziecko samo doświadczyło nadmiaru – nie dzięki mojej gadce, tylko własnym kubkom smakowym.
Dziś, kilka miesięcy później, słodycze w naszym domu istnieją, ale na innych zasadach. Są świadomym wyborem, a nie automatycznym odruchem. W weekend pieczemy razem muffinki – mniej cukru, więcej owoców. W święta robimy pierniczki miodowe, które pachną cynamonem, a nie lukrem. Najważniejsze: dziecko wie, że smak nie musi być synonimem „ulepiony cukrem”, a przyjemność niekoniecznie musi kończyć się wyrzutami sumienia.
Jeśli szukasz sprawdzonej recepty, oto nasze trzy złote zasady, które powtarzam jak mantrę:
- Nie zabieraj – dodawaj. Zanim zniknie cukier, pojawia się coś innego: soczysta gruszka, chrupiący ogórek z hummusem, domowa granola z bakaliami. Dziecko musi poczuć, że nie traci, tylko zyskuje.
- Włącz malucha w proces. Niech samo wybiera owoce na targu, miesza mus, kroi banany. Im większy udział, tym mniejszy opór.
- Rozmawiaj o emocjach, nie o kaloriach. „Jesteś smutny” – nie „zjedz to, bo się utuczysz”. Cukier to nie wróg, tylko sygnał, że gdzieś potrzebujemy wsparcia.
I pamiętaj: nie chodzi o to, by dziecko nigdy nie dotknęło czekolady. Chodzi o to, by potrafiło powiedzieć „nie, dziękuję” nie dlatego, że musi, tylko dlatego, że wie, iż ma wybór – a wybór ten smakuje równie słodko, choć czasem trochę inaczej.

Nazywam się Anna Nowicka i jestem mamą – to zdanie, które od lat otwiera większość moich wewnętrznych monologów.
Ten blog powstał z potrzeby podzielenia się tym, czego nie da się wypunktować w plannerze ani schować do kieszeni spodni po praniu: emocjami, które czasem niespodziewanie wypływają przy zmywaniu naczyń, odkryciami, które przychodzą o 3:14 nad ranem, i małymi zwycięstwami, które najczęściej pachną kawą i ciepłym śpiworkiem.
Piszę tu o sobie i o nas – bo odkąd zostałam mamą, świat zaczął się mieścić w szczegółach, a doświadczenie przestało być tylko moje. Dzielę się spostrzeżeniami, które chwytam w locie: o tym, jak czasem wystarczy jedno głębokie westchnięcie, żeby przestrzeń w głowie zrobiła się większa, i o tym, że „dobrze” nie zawsze wygląda jak na Instagramie.
Jeśli masz ochotę posiedzieć ze mną chwilę – bez gotowych recept, za to z dużą szczerością – zapraszam.