Czy warto kupować zabawki interaktywne

Zanim zacznę, przyznam się: jeszcze rok temu sama zadawałam sobie to pytanie podczas przepychanek z wózkiem w sklepowej alejce. Leżała przede mną świecąca grzechotka z bajerami, kosztowała jak mały odkurzacz i – co gorsza – uśmiechała się do mnie z półki jakby wiedziała, że w końcu się skuszę. Teraz, gdy ta sama grzechotka turla się gdzieś pod kanapą, mogę spojrzeć na nią bez emocji i podsumować, co się sprawdziło, a co wylądowało w pudle „nigdy więcej”.

  1. Interaktywne nie znaczy automatyczne wsparcie rodzica
    Kiedy pierwszy raz usłyszałam, że „ta zabawka nauczy dziecko kolorów”, pomyślałam: super, będzie chwila dla kawy. Rzeczywistość okazała się mniej kolorowa. Po tygodniu zabawki odkryłam, że to ja nadal muszę pokazywać, który guzik wcisnąć, a mały słuchacz wolał stukać klockiem w blat. Dopiero gdy usiadłam obok i zaczęłam pytać „A gdzie jest niebieski?” – zabawa nabrała tempa. Wniosek: zabawka potrafi zainspirować, ale to my nadajemy rytm.
  2. Cena nie zawsze idzie w parze z czasem użytkowania
    Najdroższa zdobywczyni mojego portfela – pluszowy miś z wbudowanym panelem LED – okazała się hitem na… cztery dni. Potem światełka zaczęły drażnić, a głos misia – czy to ja, czy on – w środku nocy budził cały dom. Tymczasem tania, pozornie nudna książeczka z dźwiękami trwa do dziś, bo dziecko samo wymyśla do niej historie. Moral: nie ma reguły „im drożej, tym dłużej”.
  3. Baterie to ukryta linia budżetowa
    Wydaje się, że to tylko dwie paluszki, ale gdy zabawka potrafi wydać z siebie 87 dźwięków, baterie kończą się szybciej niż cukierki na imieninach. Teraz sprawdzam zawsze, czy da się ją używać też „na sucho” – czyli bez prądu. Jeśli nie, ląduje z powrotem na półce. Bo nic tak nie psuje poranka jak płacz, gdy ulubiona świnka przestaje świecić.
  4. Mniej błysku = więcej kreatywności?
    Moja koleżanka, nauczycielka przedszkola, powtarza jak mantrę: „Dziecko potrzebuje nudnych przedmiotów, żeby je ożywić”. Myślałam, że przesadza, dopóki nie zobaczyłam jak moje dziecko zamienia zwykłą, nieświecącą kostkę w statek kosmiczny, a później w stetoskop dla pluszowych pacjentów. Wnioskuję więc: interaktywna zabawka fajna, ale niech nie zagłusza własnych pomysłów.
  5. Hałas – test dla rodzicielskiej cierpliwości
    Prawda jest taka, że niektóre piosenki z wbudowanych głośniczków potrafią zakorzenić się w głowie na dłużej niż letni hit radiowy. Dlategieregulacja głośności to mój must-have. Bez tego – nawet jeśli zabawka obiecuje naukę chińskich znaków – dziękuję, postoję.
  6. Bezpieczeństwo, które widać dopiero w praniu
    Ładna, gładka plastikowa kula z dziurkami? Super, dopóki nie odkryłam, że w dziurkach zbiera się wszystko – od okruszków po włosy. Teraz patrzę nie tylko na certyfikaty, ale też na to, czy da się tę zabawkę umyć pod kranem bez rozbierania jej na części pierwsze.
  7. Bonus: jest jedna rzecz, której nie żałuję
    Interaktywny globus. Drogi jak licho, ale odkąd go mamy, podróżujemy bez wychodzenia z domu. Wystarczy dotknć kontynentu, usłyszeć „dzień dobry” w dziwnym języku i już wiemy, że w Tasmanii mieszkają dziobaki. Czasem wystarczy jedna taka perełka, żeby zapomnieć o wszystkich poprzednich wpadek.

Podsumowanie, czyli co włożyłabym do koszyka, gdybym miała cofnąć czas
– jedną, maksymalnie dwie interaktywne zabawki, z możliwością wyłączenia dźwięku,
– sprawdzenie, czy da się nimi bawić na „cicho”,
– pytanie sprzedawcy o sposób czyszczenia (i ewentualny koszt baterii),
– zostawienie w koszyku wszystkiego, co świeci na tyle intensywnie, że przyprawia o ból oczu.

Bo ostatecznie nie chodzi o to, żeby zabawka zastąpiła rodzica, tylko żeby dała pretekst do wspólnego siedzenia na dywanie i odkrywania świata – jedno „beep” na raz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *