Nie jestem logopedą ani psychologiem. Jestem mamą, która przez dwa lata myliła błędy ortograficzne z lenistwem, a potem przez kolejne trzy lata nadrabiała stracony czas. Dziś wiem, że dysortografia nie boli, nie pachnie ani nie robi hałasu – po prostu jest. I najczęściej objawia się tam, gdzie spodziewamy się zwykłej niechlujstwa.
Co to właściwie jest?
Dysortografia to specyficzne trudności w opanowaniu poprawnej pisowni, mimo że dziecko ma normalne lub wyższe zdolności intelektualne, chodzi na wszystkie lekcje, odrabia zadania i – paradoksalnie – często bardzo chce pisać dobrze. To nie kwestia „nie chce” tylko „nie potrafi”, choć mechanizm wygląda na pierwszy rzut oka identycznie.
Moje „światełko” zapaliło się podczas lekcji online, gdy córka napisała zdanie „Żarłw wędkuje pod lodż”. Przez chwilę pomyślałam, że to żart. Potem zauważyłam, że w każdym wypracowaniu „rz” i „ż” zamieniają się miejscami, a „ó” zawsze znika lub pojawia się w najdziwniejszych kontekstach. Zaczęłam sprawdzać i liczyć. W krótkim tekście 120 wyrazów było 38 błędów ortograficznych – przy zerowych błędach gramatycznych. To był pierwszy sygnał.
Subtelne sygnały, które zauważyłam dopiero w drugiej klasie
- Stałe, powtarzalne błędy w tych samych wyrazach („móż”, „żecz”, „kólor”) mimo wielokrotnej korekty.
- Pomijanie znaków diakrytycznych albo ich przesadzanie: dziecko wie, że „coś tam kreskować trzeba”, więc stawia je w dowolnym miejscu.
- Chaos w zapisie wyrazów obcojęzycznych – zwykle są one zapisywane fonetycznie, ale bez sensownej logiki.
- Brak efektu nauki: kartkówka z „rz/ż” powtórzona po tygodniu wygląda tak samo.
- Długi czas potrzebny na przepisanie krótkiego tekstu – dziecko wpatruje się w słowa, szuka, zatrzymuje się, zaczyna od nowa.
- Ogromne zmęczenie po pisaniu; czasem ból głowy lub brzucha, który znika, gdy zastępujemy pisanie rozmową czy rysowaniem.
Co zrobiłam, zanim poszłam do specjalisty
- Obserwowałam bez naprawiania. Przez tydzień nie korygowałam żadnego zadania domowego. Zapisałam każdy błąd w osobnej kolumnie – po siedmiu dniach miałam mapę trudności.
- Porozmawiałam z nauczycielką. Okazało się, że ona też widzi powtarzalność błędów, ale nie miała pewności, czy to już.
- Umówiłam się na badania psychologiczno-pedagogiczne – nie z powodu ocen, tylko spadającej samooceny.
- Zrezygnowałam z maratonów ortograficznych. Zamiast tego wprowadziłam 10-minutowe mikroćwiczenia: słowa obrazkowe, gry słuchowe, pisanie na piasku, w powietrzu, na plecach.
Co pomoże, a co tylko pogłębi frustrację
Pomaga:
- System wielozmysłowy – pisze się, mówi się, dotyka się, rysuje się.
- Krótkie, codzienne powtórki zamiast trzygodzinnych sesji „bo jutro kartkówka”.
- Nagrania własnego głosu – dziecko słyszy, jak brzmi poprawna forma, a potem porównuje.
- Aplikacje z dużymi literami i możliwością wyboru koloru tła – kontrast ogranicza zmęczenie wzrokowe.
- Cierpliwość rodzica, kiedy dziecko po raz setny pyta „czy to się pisze przez u czy ó”.
Nie pomaga:
- Sto razy przepisywanie tego samego zdania „dla wprawy”.
- Porównania z rówieśnikami („Zosia nie ma problemu”).
- Nagrody za „brak błędów” – bo kiedy błąd się pojawi, dziecko czuje, że zawiodło.
- Zakaz komputera – wbrew pozorom edytor tekstu z podkreślaniem błędów może być sprzymierzeńcem, jeśli używasz go w trybie nauki, a nie kontroli.
Kiedy iść do specjalisty?
Jeśli powyższe objawy utrzymują się powyżej pół roku i nie reagują na klasyczne metody, zapisz się. Nie czekaj na koniec roku. Diagnoza nie jest wyrokiem – to klucz do ćwiczeń dopasowanych do mózgu twojego dziecka. U nas terapia logopedyczno-ortograficzna trwała cztery semestry. Dzisiaj młoda nadal myli „h” z „ch”, ale wie, że to jej konstrukcja mózgu, a nie lenistwo. I pisze bloga o książkach, w którym błędy są już tylko ozdobnikiem.
Podsumowanie
Dysortografia nie krzyczy. Szeptać potrafi dopiero wtedy, gdy zaczniesz słuchać. Zaufaj swojej intuicji: jeśli dziecko stara się, a efekt wciąż kuleje, sprawdź, czy pod maską nie kryje się neurologiczny kłopot. Im szybciej zaczniesz działać, tym krótsza będzie droga od „żarłw” do „żółw” – i od porażki do dumy.

Nazywam się Anna Nowicka i jestem mamą – to zdanie, które od lat otwiera większość moich wewnętrznych monologów.
Ten blog powstał z potrzeby podzielenia się tym, czego nie da się wypunktować w plannerze ani schować do kieszeni spodni po praniu: emocjami, które czasem niespodziewanie wypływają przy zmywaniu naczyń, odkryciami, które przychodzą o 3:14 nad ranem, i małymi zwycięstwami, które najczęściej pachną kawą i ciepłym śpiworkiem.
Piszę tu o sobie i o nas – bo odkąd zostałam mamą, świat zaczął się mieścić w szczegółach, a doświadczenie przestało być tylko moje. Dzielę się spostrzeżeniami, które chwytam w locie: o tym, jak czasem wystarczy jedno głębokie westchnięcie, żeby przestrzeń w głowie zrobiła się większa, i o tym, że „dobrze” nie zawsze wygląda jak na Instagramie.
Jeśli masz ochotę posiedzieć ze mną chwilę – bez gotowych recept, za to z dużą szczerością – zapraszam.