Czerwone krwinki w okresie ciąży

Pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy zobaczyłam wyniki morfologii z dopiskiem „niedokrwistość”. Stałam w korytarzu przychodni z kartką w dłoni i myślałam, że to pomyłka – przecież jem szpinak niemal na okrągło, a tu nagle ktoś mi mówi, że mam za mało czerwonych krwinek. Jakby ktoś uznał moje żyły za metrodyskotekę, w której zabrakło VIP-ów.

Zacznijmy od początku: czerwone krwinki to taksówki tlenu. W ciąży zapotrzebowanie na tlen rośnie o około 20 % – dziecko buduje się od podstaw, a ja zaczynam oddychać jak po biegu na piątkę, choć wystarczy zejść po schodach. Organizm reaguje zwiększając objętość krwi, ale płynie jej więcej, a „paczek” z tlenem przybywa wolniej. Efekt? Hemoglobina spada, a my czujemy się jak walizki po powrocie z wakacji – niby pełne, ale w środku pusto.

Pierwsze objawy są zdradzieckie. Myślałam, że to hormony: senność, zawroty głowy, dziwne uczucie, że serce bije mi w uszach. Dopiero fryzjerka zauważyła, że włosy zaczynają mi się wykruszać garściami. – „To pewnie anemiczka” – rzuciła, rozczesując mi pasma. Poszłam do lekarza. Wyniki: hemoglobina 10,2 g/dl. Norma w ciąży: powyżej 11 g/dl. Czułam się jakbym zawaliła egzamin z bycia w ciąży.

Lekarka wyjaśniła: w drugim i trzecim trymestrze spadek hemoglobiny to fizjologia, ale nie można tego zostawić samemu sobie. Dziecko bierze, co chce, a my zostajemy z resztkami. Jeśli nie uzupełnimy niedoboru, maleństwo może mieć mniejszą masę urodzeniową, a my – ryzyko przedwczesnego porodu. Brzmi groźnie, bo takie jest.

Zaczęłam od diety. Szpinak? Okazuje się, że bez witaminy C prawie się nie wchłania. Włączyłam więc do obiadu pieczone buraki z cytryną, jajka na miękko z pomidorem, a na deser truskawki z tahini. Każda porcja mięsa – cielęcina, indyk, łosoś – lądowała na patelni z cebulą, bo cebula zwiększa przyswajanie żelaza. W lodówce pojawił się słoik suszonych moreli, a w torebce – paczka sezamu. Któregoś dnia zjadłam trzy łyżki pasty z tahini prosto ze słoika. Mąż spojrzał z politowaniem: „To już się kończy”.

Po czterech tygodniach kontrolna morfologia: 11,7 g/dl. Lekarka skinęła głową z aprobatą. – „Widzę, że się dogadałyście”. Ja czułam, jakbym odzyskała władzę nad własnym ciałem. Senność minęła, włosy przestały wypadać, a największa frajda: mogłam wejść po schodach bez zatrzymywania się co piętro.

Mam kilka trików, które przetestowałam na sobie:

  1. Żelazo z apteki – brałam z witaminą C, dwie godziny po śniadaniu, bo kawa i mleko blokują wchłanianie.
  2. Zielone koktajle – szpinak, banan, siemię lniane, sok z cytryny. Smakują jak trawa, ale działają.
  3. Wieczorne nogi do góry – 15 minut na poduszce, żeby poprawić krążenie. Mąż mówi, że wyglądam jak przewrócony jeż, ale skutek jest.
  4. Spacery. Codziennie, nawet 20 minut. Tlen to paliwo dla czerwonych krwinek.

Najważniejsze: nie bój się pytać. Każdy organizm jest inny, a normy to tylko wytyczne. Jeśli czujesz, że coś jest nie tak – dopytaj, zbadaj, nie czekaj. Ciało w ciąży to nie maszyna, tylko współlokator, który czasem trzeba przekonać do współpracy.

Dziś, gdy patrzę na wyniki, widzę nie tylko cyferki. Widzę siebie, która nauczyła się słuchać własnego oddechu, liczyć łyżki stołowe sezamu i doceniać siłę czerwonych krwinek – tych małych, czerwonych bohaterek, które robią wszystko, żebyśmy obie – ja i moje dziecko – miały tlen na zapas.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *