Zanim zaczęłam zgłębiać temat odżywiania, myślałam, że „jadłospis” to po prostu lista tego, co akurat jest w lodówce. Dopiero gdy zobaczyłam, jak moje dziecko zostaje na placu zabaw wyprzedzone przez rówieśnika, który w dodatku skacze z trzepaka jak mały kangur, zrozumiałam, że jedzenie ma moc. Białko – ten dziwny składnik kojarzący się z kulturystami – okazało się kluczowy również dla mojego kilkulatka. Dzisiaj podzielę się tym, czego się nauczyłam, bez gadania chemicznego i bez pouczania.
- Białko to nie tylko „mięso”
Kiedyś w mojej głowie białko = schabowy. Tymczasem dziecko potrzebuje przede wszystkim kompletnych aminokwasów, czyli takich, których organizm sam nie wyprodukuje. Jasne, kurczak czy indyk są super, ale równie dobrze sprawdzają się jajka, twaróg, jogurt naturalny, a nawet soczewica z kaszą gryczaną w roli głównej. Odkąd wprowadziłam „talerz kolorów” – czyli po prostu danie, na którym widać co najmniej trzy odcienie – przestałam się stresować, czy w porze obiadu zawsze ląduje mięso. Czasem wystarczą placuszki z ciecierzycy z jajkiem na wierzchu i odrobina szpinaku. - Ile tego białka właściwie?
Dietetycy mówią: około 1,1 g białka na kilogram masy ciała dla kilkulatka. Tyle teorii. Praktyka wygląda tak, że nie ważę codziennie porcji – za to patrzę na dłoń dziecka. Porcja białka wielkości jego własnej piąstki (czyli ok. 80 g twarożku, 90 g ryby czy dwa jajka) w zupełności wystarcza przy jednym posiłku. Jeśli zdarzy się dzień, w którym zje tylko pół tego – nic się nie stanie. Organizm dziecka potrafi „zapisać sobie” składniki z dnia poprzedniego, a my, rodzice, nie musimy wymyślać nowych kryminałów w stylu „zjedz jeszcze trzy łyżeczki, bo”. - Mikroprzekąski, które ratują popołudnia
Największym wrogiem jest u nas godzina 15:30 – pomiędzy powrotem z przedszkola a obiadem. Dziecko wpada do domu jak mały tornado i krzyczy „głód”. Wtedy zamiast słodyczy podaję:
- babeczki jajeczno-ziemniaczane upieczone w formie na muffinki (ugotowany ziemniak + jajko + starty ser, 15 minut w piekarniku),
- batoniki owsiane z masłem orzechowym i odrobiną miodu,
- tzw. „zielony budyń” – awokato z kakao i mlekiem roślinnym zmiksowane na krem.
Wszystko można przygotować poprzedniego wieczora. Rano wystarczy schować do plecaka wielokrotnego użytku i po kłopocie.
- Kiedy zadzwonić alarm?
Sygnalizuję sobie trzy oznaki, że może brakować białka: pękające kąciki ust (nawet pomimo smarowania balsamem), częste „nic mi się nie chce” po 30 minutach zabawy, oraz spowolniony wzrost paznokci. Jeśli któryś z tych objawów trwa dłużej niż dwa tygodnie, umawiam wizytę u pediatry – bez paniki, po prostu dla pewności. Do tej pory okazywało się, że wystarczyło doprawić zupę odrobiną startego parmezanu albo dodać do omletu garść cukinii, żeby sprawa wróciła do normy. - Największy błąd, który popełniłam
Długo myślałam, że „zdrowe” znaczy „bez smaku”. Przez miesiąc gotowałam soczewicę bez soli i podawałam ją z wodą z kranu. Efekt? Dziecko jadło chętniej pod stołem niż przy nim. Dziś wiem, że szczypta soli morskiej, łyżeczka masła klarowanego i ulubione zioła (u nas oregano) robią robotę. Białko nie musi być nudne; wystarczy, że pachnie domem.
Podsumowanie, czyli moje trzy złote zasady
- Różnorodność – im więcej źródeł, tym mniejsza szansa na niedobór.
- Proporcja dłoni – prostsza niż kalkulator i nie buduje lęku jedzeniowego.
- Spokój – bo dziecko czuje nasze napięcie lepiej niż kuchenną wagę.
Zostawiam Was z tą myślą: następnym razem, gdy maleństwo zapyta „dlaczego muszę to zjeść?”, odpowiedzcie: „bo rośniesz jak na drożdżach”. A potem pokażcie mu pustą łyżkę – skaczącą razem z nim na placu zabaw.

Nazywam się Anna Nowicka i jestem mamą – to zdanie, które od lat otwiera większość moich wewnętrznych monologów.
Ten blog powstał z potrzeby podzielenia się tym, czego nie da się wypunktować w plannerze ani schować do kieszeni spodni po praniu: emocjami, które czasem niespodziewanie wypływają przy zmywaniu naczyń, odkryciami, które przychodzą o 3:14 nad ranem, i małymi zwycięstwami, które najczęściej pachną kawą i ciepłym śpiworkiem.
Piszę tu o sobie i o nas – bo odkąd zostałam mamą, świat zaczął się mieścić w szczegółach, a doświadczenie przestało być tylko moje. Dzielę się spostrzeżeniami, które chwytam w locie: o tym, jak czasem wystarczy jedno głębokie westchnięcie, żeby przestrzeń w głowie zrobiła się większa, i o tym, że „dobrze” nie zawsze wygląda jak na Instagramie.
Jeśli masz ochotę posiedzieć ze mną chwilę – bez gotowych recept, za to z dużą szczerością – zapraszam.